wcale nie tak dawno temu, w nie tak odległym mieście żyła pewna dziewczyna, której pękło serce. nie jest to zdarzenie szczególe i wyjątkowe, albowiem pęknięte serca przytrafiają się w życiu tak samo, jak uśmiech nieznajomego w windzie, popsute wieczne pióra, przeczytane książki, które samemu chciałoby się napisać i ścieżki rowerowe, które kończą się nagle bez ostrzeżenia. tak to już jest, wydarzy się na pewno i nie będzie można przez długo o tym zapomnieć. nie była piękna, ani specjalnie jakoś niezwykła i bardzo chciała być dobrym człowiekiem, lecz pragnienia ludzkiej duszy są mało znaczące dla wszechświata, gdyż dla niego dusza to tylko zbiór protonów i neutronów. nic nad czym musiałby na chwilę przystać w zdumieniu, sam będąc pełen cudów. wierzyła, że spotkała kogoś, kto stanie obok i sprawi, że krótki dany nam tu na ziemi czas, da się podzielić na małe wieczności, da się zamknąć w drżącej dłoni, i zabłądzi na zawsze w labiryncie wspomnień. mijały miesiące pełne smogu, i krótkich dni, naznaczonych słodkimi wzruszeniami. w szeleście spadających liści rodziła się bliskość, płatki śniegu figlarnie osiadały na rzęsach i delikatnym zatraceniu się w sobie. jedność umysłów to najpiękniejsza przecież forma intymności.
momenty szczęścia były wykradane z szarej rzeczywistości. ukrywały się w namiętnych pocałunkach na białej klatce schodowej, w delikatnych muśnięciach mijających się na korytarzu rąk, w zaczepkach niecierpliwych pod kuchennym stołem stóp. szepty i śmiech zakłócały nocną ciszę zmęczonej pościeli. rozszerzone źrenice szukały z dziwnie bolesną tęsknotą brązowych tęczówek. można było suzkać zapomnienia w słodkich zagięciach szyi i obojczyków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz